
Północ
Dochodziła północ, gdy zachciało mu się sikać. Niewiele myśląc, odłączył
się od grupy i udał się do pobliskiego lasu. Z butelką piwa w ręce szedł
ścieżką bujając się na wszystkie strony. Do lasu miał jeszcze paręnaście metrów
a już o mało nie rozbił butelki uderzając nią o wystającą gałąź ogromnego
drzewa. Sądząc po koordynacji Marcel właśnie przegrywał walkę z pół litrem
wlanej w siebie wódki popijanej piwem. Nigdy nie miał mocnej głowy, ale bardzo
chciał zaimponować nowym kumplom, nie zdając sobie sprawy, że dla nich i tak
był nic nie wart. Nie pili z nim dla przyjemności, nawet go nie lubili. Mieli
zgoła inny plan. Był im potrzebny tylko na chwilę. Miał wykonać tylko jedno
zadanie, a później musieliby go uciszyć.
Marcel był miłym chłopakiem tylko trafiał na nieodpowiednich ludzi, którzy wiedzieli jak wykorzystać jego naiwność. Wiele razy mogło się to skończyć poprawczakiem, jednak za każdym razem udało mu się wywinąć. Po mimo tylu niepowodzeń starał się być lepszy. Zaczął nawet trenować piłkę nożną, lecz po pierwszych drwinach z niego, zrezygnował. Może i był silny, co prawda nie aż tak, by wygrać wszystkie bójki, ale psychicznie był naprawdę słaby. Mógł znieść nawet spory ból jednak podłe słowa raniły go okropnie.
Chłopak zapinał właśnie rozporek, gdy do jego uszu dotarł miły szept. Z
początku pomyślał, że to jeden z jego nowych kumpli próbuje go wystraszyć. Gdy
się odwrócił, nikogo w pobliżu nie zauważył. Słyszał tylko ten głos. Nie
wiedział nawet, z której strony dociera. Przez uderzający do głowy
alkohol chłopak nawet nie starał się myśleć logicznie, a szept stawał się coraz
milszy i bardziej zachęcający. Postanowił wybrać się na wycieczkę po lesie. Może
ktoś potrzebuje pomocy, pomyślał, albo jakaś panna się
zgubiła. Jak pomyślał, tak zrobił. Przemierzając ponure zakamarki lasu
czuł się dosyć swobodnie. Nie myślał o tym, czy mogło tam coś na niego polować.
Marcel nigdy nie był zbyt mądry, a potęgująca się w ciele adrenalina tylko go
uświadczyła w tym, że to jest dobry pomysł.
Las był ogromy, mroczny i przede wszystkim stary. Obłamane gałęzie, martwe
drzewa i pohukiwanie sów. To wszystko dodawało mu tylko uroku. Gdzieniegdzie
pojawiały się wielkie mrowiska, a nad nimi zdobiące je pajęczyny. Tuż za nimi
roztaczały się krzewy, na których pozostało zaledwie kilka listków. Trawa
stawała się coraz bardziej mokra i to na pewno nie za sprawą rosy. W powietrzu
unosił się okropny, stęchły zapach, a raczej odór. Im dalej w głąb lasu szedł,
tym smród stawał się coraz bardziej nie do wytrzymania. Kurwa, jak
wali, chyba musi być tu gdzieś bagno, pomyślał i znowu usłyszał ten
głos, tym razem głośniej. Był coraz bliżej. Nawet pohukiwanie sów było
głośniejsze. Tak jakby były tuż obok niego. Na jeszcze nie do końca uschniętych
gałęziach ujrzał mnóstwo ptaków. Czarnych jak noc. Były wszędzie. Na każdym
drzewie. Patrzyły właśnie na niego. Tysiące oczu skierowanych prosto na niego.
Tysiące martwych oczu. Nagle zza jego pleców usłyszał przeraźliwy huk. Tym
razem naprawdę bał się. Cały alkohol jakby nagle wyparował z jego ciała, z jego
krwi. Poczuł jak coś ciepłego spływa mu po nodze. Dobrze wiedział, co to było.
Mimo, iż myślał, że pęcherz ma pusty i tak odmówił mu posłuszeństwa. Żołądek
podszedł mu do gardła, wiedział, że zaraz zwymiotuje cały ten alkohol, który
dzisiaj wypił. Już nie był taki odważny. Już nie był pijany. Był panicznie
przestraszony w dodatku z mokrymi spodniami. Nie odwrócił się. Nie zdążył.
Poczuł tępy ból, ktoś go uderzył w głowę. Opadając na ziemie i tracąc
przytomność zdążył usłyszeć tylko dwa słowa. Dwa zwykłe, lecz przerażające
słowa.
- Jesteś mój! – wyszeptał mu do ucha i uderzył go ponownie, tym razem w
brzuch. Wskazówka na zegarku właśnie wskazała północ.
Komentarze
Prześlij komentarz